Strona główna » Znamy nominacje do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza 2023
Aktualności ze świata książki

Znamy nominacje do Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza 2023

Nominacje do Nagrody im. Witolda Gombrowicza 2023

Jury Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza wyłoniło pięcioro nominowanych, spośród których we wrześniu zostanie wybrany zwycięzca ósmej edycji konkursu. Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza przyznawana jest za debiut (pierwsza lub druga książka) pisany prozą artystyczną. Konkurs organizowany jest przez samorząd Radomia i Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, a honorowy patronat nad nagrodą sprawuje Rita Gombrowicz. Poniżej lista pięciu tytułów wybranych spośród stu zgłoszonych publikacji.

“Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” Wiktoria Bieżuńska

 Przechodząc przez próg, zagwiżdżę

Nominowana również do Nagrody Literackiej Nike 2023 powieść Wiktorii Bieżuńskiej to książka, która oddaje głos dziecięcej, choć zaskakująco dojrzałej, narracji. Narratorką i bohaterką powieści “Przechodząc przez próg, zagwiżdżę” jest dziewczynka – bezimienna i traktowana jak przedmiot w wirze dorosłych spraw jej opiekunów.

Fragment powieści:

Babcia Natalia napoczyna chleb. Wkłada sobie bochenek pod pachę, drugą ręką chwyta nóż. Wznosi oczy ku Matce Boskiej, która stoi na lodówce, plecami oparta o paterę na klucze i gumki recepturki. Mamrocząc zaklęcie, przesuwa ostrzem po chlebowym podbrzuszu. Robi znak krzyża.

Na stół spada piętka, upośledzona kromka, którą wolno mi zjeść na sucho, bez niczego. Chwytam ją i odgryzam kęs, a babcia kładzie chleb na desce, jak się należy, i kroi grube pajdy, które smaruje obficie masłem i okłada serem.

Międląc piętkę, wspinam się na taboret. Przytrzymuję się lodówki i przyglądam Maryi, która z Dzieciątkiem na ręku płynie po niebie nad miastem. Zastanawiam się, skąd przybyła i dokąd się uda, jaką tajemnicę skrywa jej ciemna, poważna twarz. Matka Boska donikąd się nie wybiera, bo jest u siebie, w Częstochowie, mówi babcia. Złaź, usiądź przy stole porządnie.

Siadam więc i zaczynam jeść, przyglądając się babcinej krzątaninie, dreptaniu i obrotom jej ciała, ruchliwym dłoniom, które błyskawicznie wydobywają z zakamarków naczynia i odmierzają, przelewają, płuczą, nie roniąc przy tym ani pyłku czy kropelki. Uciekaj, uciekaj, mamrocze babcia, odbierając ode mnie pusty talerz, bo nie lubi, gdy w kuchni kręcę jej się pod nogami. Chowam się pod stołem.

“Nie wszyscy pójdziemy do raju” Olga Górska

Nie wszyscy pójdziemy do raju

“Nie wszyscy pójdziemy do raju” – również nominowane do Nike 2023 – to powieść drogi. Trzy dziewczyny jadą samochodem; jedna z nich opowiada o swoim życiu. Celem jej podróży jest Radom – ale poprzez akt opowiadania bohaterka wyraża, że na kartkach powieści toczy się jeszcze jedna droga: jej droga do akceptacji, pogodzenia się z samą sobą, odnalezienia egzystencjalnego poczucia wolności w świecie, którego zasady wyznaczają heteronormatywne przekonania.

Fragment powieści:

Mogłam od razu przewidzieć, że oaza skończy się dla mnie klęską, choć na tamto spotkanie jednak przyszłam. Już miałam uciekać, kiedy podszedł do mnie Szymon i powiedział coś, co mnie zatrzymało. Że nikt nie jest dobry w samotności. Podobał mi się kształt tych słów, to, jak dobrze obracało się je w ustach: „Nikt nie jest dobry w samotności, nawet Bóg”. Położył dłoń na moim ramieniu, a ja się odsunęłam. Stał tak blisko mnie, że poczułam jego oddech i zapach taniej wody kolońskiej, brutalnie męski.

Po modlitwie i świadectwach przyszedł czas na śpiew. Moja pierwsza dziewczyna, której nie nazywałam moją dziewczyną, bo nigdy by na to nie pozwoliła, stanęła pod amboną obok Szymona i zaczęła wydobywać z siebie cieniutkie dźwięki.

– Dogoniłeś mnie, Jeźdźcze niebieski, stratowałeś, stanąłeś na mnie. Ległem zbity, łaską podcięty, jak dym, gdy wicher go nagnie.

Była fatalną wokalistką, jej głos łamał się i drżał, więc wszyscy, ze mną na czele, powtarzali jej, że jest świetna. Ale tym razem pieśń była ważniejsza od niej. Pieśń o „Jeźdźcu niebieskim” rozpaliła moją i tak rozgorączkowaną duszę, niosła w sobie zapowiedź katastrofy, którą i ja przeczuwałam od dawna. Pragnęłam, żeby to mnie podciął łaską i stratował. Bóg wystawia swoich wybrańców na próby, a ja bez wątpienia się do nich zaliczałam.

“Białe noce” Urszula Honek

Białe noce

“Białe noce” Urszuli Honek to zbiór opowiadań. Przeplatają się w nim różni narratorzy, różne punkty widzenia, różne sny i rzeczywistości – a wszystko to osnute oniryzmem i ludowością. Miasteczko wydaje się spokojne, ale pozory mylą, ciemności gęstnieją, a tajemnice się pogłębiają.

Fragment książki:

Pierwszy raz z nim tak miałem, że raz smutno, a raz wesoło, jak żeśmy byli mali, może w drugiej klasie. Czasem do szkoły chodził, a częściej nie, tygodniami się nie pojawiał, potem na chwilę przyszedł, czytać się nigdy dobrze nie nauczył, podpisać co dwie litery. No to się nauczycielki pytały Andrzeja i mnie, żeśmy z nim kolegami najbliższymi byli: „A Mariusz gdzie?”, bo tak było Pilotowi na imię. Ale myśmy tylko głowy spuszczali i ramionami wzruszali, że nie wiemy – i taka była prawda. Myśleliśmy, że starzy mu robotę dają, do szkoły nie pozwalają chodzić, a tu się okazało, że nie. Szedł codziennie, worek na plecy zarzucał, nawet „Zostań z Panem Bogiem” matce odpowiadał, bo tak wszyscy tutaj nauczeni, ale do ławki nie trafiał. I co? W rowach po sześć, siedem godzin leżał albo po krzakach się chował i jak się już wydało, to przyszedł do szkoły cały wyobijany. Starzy mu chyba jeszcze nigdy tak nie wpierdolili jak wtedy, choć bili go regularnie. A jak się ktoś zapytał, czemu go tak długo nie było i skąd te siniaki i strupy, to mówił, że na wojnie był, okopów pilnował, jako partyzant po lasach latał. No i właśnie wtedy po raz pierwszy mnie ten płacz i śmiech razem wzięły. A teraz się tak zastanawiam, że może on wcale wtedy nie zmyślał, tylko tę wojnę rzeczywiście widział, ojczyzny pilnował, za matkę i ojca strzelał do wroga? Chuj go wie. Ja to powiem otwarcie: parę lat u Niemców żyłem i choć wiadomo, że abażury z ludzkiej skóry robili, to takich jak Pilot się tam teraz szanuje, opieka, pielęgniarki, czyste szpitale, zapachowy papier w klopie i taka wypłata za chorowanie, że robić nic już nie trzeba. No, tak powinno być i u nas, a nie kręcenie młynka koło głowy. Taka choroba to nawet gorsza, niż jak się jest bez nogi, bo takiej choroby nie widać, człowiek chodzi po świecie, a wydaje mu się, że lata nad ziemią. Pilot miał tak od zawsze, że nagle przestawał mówić i tylko patrzył w jedno miejsce. Można było wtedy do niego gadać, ale on już odlatywał daleko i chyba nie najgorzej mu tam było, bo nie chciał szybko wracać. No ale jak powiedział, że będzie staw kopał, to się zaśmiał i śmiał się głośniej niż zwykle, z samego środka, jakby mu trzęsło wszystkimi wnętrznościami. Tylko raz słyszałem, żeby się tak śmiał, ze dwadzieścia lat wcześniej, jak mu się dałem przejechać na motorze. Zdziwiło mnie wtedy, że to aż tak, ale teraz, kiedy jestem starszy, a chłopaków już nie ma, wszystko bardziej pojmuję. No a jak już powiedział o tym stawie i ucichł, to się zapatrzył w dal, wstał i poszedł bez słowa.

Zaczął kopać w najpiękniejszy poranek.

Nie jestem zbyt sentymentalny, ale lepszego dnia nie mógł sobie wybrać. Trzeba by tu chwilę pomieszkać, pobudzić się rano, żeby wiedzieć. To jest tak, że przed szóstą kto miał jechać do roboty, to pojechał. Robi się cicho, krowy już napojone i wyprowadzone stoją na polach, dzieci jeszcze w łóżkach, trochę tu, trochę tam, bo się budzą co chwilę niespokojne, że zaraz trzeba będzie wstać do szkoły. W krótkim rękawie chłód, ale taki przyjemny, jakby wyjść z zimnej rzeki i przytulić się do nagiego ciała kobiety, ale najpiękniejsze to jest wtedy światło, takiego jeszcze nigdzie w świecie nie widziałem, a przecież byłem tu i tam. Człowiekowi się wydaje, że patrzy przez parę unoszącą się w powietrzu, wszystko trochę zamazane, ale z sekundy na sekundę się rozjaśnia, do tego słychać pszczoły, muchy i tykające w trawie koniki polne.

“Akuszerki” Sabina Jakubowska

Akuszerki

“Akuszerki” zostały nagrodzone Krakowską Książką Miesiąca, a do tego również są nominowane do Nike 2023. Na kartkach swojej powieści Sabina Jakubowska opowiada historię kobiety, która przez lata przyjmowała porody. Przy jej pomocy na świat przyszło wiele dzieci w czasie wojny, wiele dzieci martwych – wiele szczęścia i cierpienia. Powieść inspirowana jest życiem prababki autorki i napisana została na podstawie jej zapisków.

Fragment powieści:

Wiatr szarpał drzwiami, skobel ledwie wytrzymywał. Śnieg zalepiający okno słabo rozjaśniał mrok izby. Ciszę przerywało tylko posapywanie kozy, przycupniętej na klepisku w kącie. Jej zapach mieszał się z przenikliwą wonią męskiego potu, zatęchłych ubrań, mebli, pierzyn i siana. Jakby tu nigdy nic porządnie nie wyschło.

Ciszę rozdarł przenikliwy jęk umęczonej kobiety i zaraz potem zmięte w ustach przekleństwo wypowiedziane męskim, schrypniętym głosem. I znów zapadła cisza, a w niej tylko ciemność i smród.

Franciszka leżała w łóżku. Głowę miała rozpaloną, pot spływał jej po szyi i wsiąkał w siano pod prześcieradłem. Stopy i dłonie były lodowate. Ostry ból rozdzierał jej plecy, wnikał w kości, szarpał i kąsał. Brzuch żył swoim życiem. Jeszcze.

Nie znajdowała w pamięci żadnej świętej od rodzenia. Ani świętego.

Próbowała myśleć o cielnych krowach, kozach. Rodziły tak po prostu. Ale one miały lepiej. Nie musiały leżeć w łóżku. Ciało pragnęło klęczeć i wypchnąć to dziecko, ale jak tu klęczeć, na zimnym klepisku, przy tym Diabelcu przeklętym?

Ktoś załomotał w drzwi.

– Wejść – wychrypiał mężczyzna.

– Kiej zawarte! Otwórzcie! – zadrżał dziewczęcy głosik.

– Psiakrew, właź, głupia – warknął.

Pomajstrował przy skoblu i gwałtownie otworzył drzwi. Drobna dziewczynka, otulona chustami i przysypana śniegiem, wbiegła do izby pod jego ramieniem i niepewnie zbliżyła się do łóżka. Zaraz za nią przemknął nieduży pies, który skulił się pod meblem, wprawnie unikając kopniaka ze strony mężczyzny.

– Przyjdą? – spytała rodząca z nadzieją.

– Jeszcze nie – wyszeptała dziewczynka. – Babka mówią, że końca nie ma z tymi kamieniami pani ze dworu. Ale mi dały bułki z serem, chcecie?

– Zjedz sama, dziecko. – Kobieta pod pierzyną otarła przedramieniem łzę z policzka.

– Co teraz będzie? – spytała dziewczynka, mlaszcząc.

– Ano co, trza będzie urodzić bez babki – westchnęła kobieta z rozczarowaniem, i naraz kolejny skurcz wstrząsnął jej ciałem. Zacisnęła dłoń na ramie drewnianego łóżka i jęknęła.

Spod mebla wyczołgał się pies i polizał tę dłoń o brudnych, połamanych paznokciach.

– Moja matusia też tak mówili, i ta druga, i obie już na smętarzu – powiedziała dziewczynka ni to do siebie, ni do kogo.

– Do spania idź – warknął mężczyzna szorstkim głosem.

Dziewczynka cichutko postawiła pod ślubankiem za duże buty, co je dostała po rodzonej matce. Rzuciła wiązkę siana kozie w kącie, wprawnymi ruchami wyrównała podściółkę na otwartym ślubanku, rozłożyła na tym jakieś derki i wślizgnęła się między nie, nadal owinięta w chusty.

“To przez ten wiatr” Jakub Nowak

To przez ten wiatr

Henryk Sienkiewicz chętnie wykorzystywał postaci historyczne jako bohaterów swoich książek – ale czy spodziewał się, że kiedyś i jego to spotka? Jakub Nowa w swoim debiucie “To przez ten wiatr” ożywia znane ze szkoły nazwiska, czyniąc głównymi bohaterami swojej powieści Henryka Sienkiewicza i Helenę Modrzejewską. “To przez ten wiatr” redefiniuje narodowościowe mity – rzecz nie dzieje się w Polsce, ale w Ameryce i zamiast stać się kolejną z wielkich europejskich powieści, debiut Nowaka przybiera formę współczesnego westernu.

Fragment powieści:

— A może weszłaby pani na szafot, hrabino, i nam zaśpiewała, zanim zaczniemy wieszanie — powiedział Augustus Langenberger, przewodniczący Rady Miejskiej Anaheim, do Heleny Modrzejewskiej, po mężu Chłapowskiej.

— Wolałabym nie — odparła Helena po chwili namysłu.

— Szkoda — odrzekł Langenberger. — Czytałem w gazecie, że wielka z pani artystka. Tak mi się pomyślało, że moglibyśmy posłuchać, jak pani śpiewa. Choć rzeczywiście marna to scena — dodał bez cienia wesołości.

Drewniany szafot stał na miejskim placu Anaheim, tuż obok aresztu, lichego parterowego budynku z suszonej cegły, na którego dachu wygrzewały się jakieś zwierzątka.

Całe miasteczko zeszło się przyglądać umieraniu. Ludzie tłoczyli się wokół szafotu i w kolejkach do straganów ze słodyczami i whiskey laną do blaszanych kubków. Podrostki w kusych portkach i koszulach po ojcach obsiadły drzewa pieprzowe pośrodku placu. Kobiety, by coś w ogóle dojrzeć zza kapeluszy mężczyzn stojących w błocie, gromadziły się na drewnianych chodnikach wzdłuż sklepów i wyszynków. Hiszpańskojęzyczni Californios trzymali się razem, ubrani biedniej i bardziej kolorowo. Twarze zebranych lśniły w wieczornym słońcu. Purpurowa tarcza gotowała się już do zniknięcia, jak co wieczór od zarania tego świata, w topieli oceanu, który nieznużenie przybijał do lądu dwadzieścia kilometrów dalej.

— Wieje tej jesieni, jakby sam diabeł dmuchał — westchnął Augustus Langenberger. Zdjął kapelusz i oddał go jednemu ze starych kowboi za plecami. Przewodniczący przejechał dłonią po wypomadowanych włosach, roznosząc zmieszane wonie mokrego psa, kwiatów róży i lawendy. Ubrany był w garnitur ziemianina, ale dłonie miał jak ranczer.

Wiało, rzeczywiście. Gorące podmuchy staczały się z gór na wschodzie, a potem, rozpędziwszy się na równinach południowej Kalifornii, wpadały do miasteczka, siekąc piaskiem po wszystkim wokoło.

— Profesor musi dobrze wyrychtować sznur, żeby stary Lorenz od razu skręcił kark — stwierdził Augustus Langenberger, gładząc się po starannie przyciętej brodzie, której nie chciała przyprószyć siwizna.

Langenberger, zorientowawszy się, jak słabo Helena mówi po amerykańsku, z uprzejmości mówił do niej po niemiecku, w języku swych dziadów z saksońskiego Stadthagen. Teraz jednak bezceremonialnie odwrócił się ku jej towarzyszom po jego prawicy.

Helena westchnęła, niech rozmawiają. To od Langenbergera wynajęli farmę, na którą zjechali przed dwoma tygodniami. Był, na ile potrafiła się zorientować, niekwestionowanym panem tego miasta. Ich nowego miejsca na ziemi. Zerknęła na męża. Karol Chłapowski, wychyliwszy się, posłał jej uśmiech. Wiatr targał jego włosami jak gałązkami w opuszczonym gnieździe. Mężczyźni mlaskali. Jedli cukierki, które kupił Sienkiewicz.

Znowu zawiało, a miasto westchnęło, gdy na szafot wszedł kat. Helena uniosła brew. Czarnoskóry mężczyzna w czystym wełnianym garniturze. Przyniósł narzędzie pracy, zwinięty na ramieniu konopny sznur, moczony w wodzie, suszony na słońcu i natłuszczony. Kat wspiął się na stołek stojący pośrodku podestu i owinął linę wokół belki nad głową, mocując ją do stalowych obręczy. Wyjął z kieszeni miarkę i dwukrotnie sprawdził długość wiszącego kawałka sznura.

— Dopiero co zważyli Lorenza — powiedział Augustus Langenberger. — Profesor nie mógł się przygotować zawczasu.

Ma dobre wyczucie tej drewnianej sceny, pomyślała o kacie Helena, ma świadomość przestrzeni i widowni. Potrafiła to stwierdzić.

— Szafot macie fest — pochwalił Sienkiewicz.

— Prawda — przytaknął Langenberger. — Choć rzadko w użyciu. Ostatnio tylko na Indian i Meksów. Poznali już państwo profesora? — spytał, wskazując kata.

Sienkiewicz przytaknął.

Maria

“U mnie jest blisko z serca do papieru” - napisała Agnieszka Osiecka, a ja, jako jej wierna i oddana fanka, powtarzam te słowa za nią. Jestem miłośniczką słów i wszelkiego rodzaju konstelacji, które mogą z nich powstać. Studiując filmoznawstwo przekonałam się, że nie tylko sama sztuka jest czymś fascynującym, ale również - jeśli nie bardziej – nauka o niej. Spośród wszelkiego typu literatury najbardziej fascynuje mnie jej teoria, a zaraz potem filozofia i poezja. Mając trzynaście lat zapisałam w swoim pamiętniku: “wiem jedno, jestem uzależniona od pisania”. Nic w tej kwestii się nie zmieniło. Wciąż notuję wszystko, co zauważę, podążając zgodnie za słowami Terry’ego Pratchetta, który stwierdził, że najlepsze pomysły kradnie się rzeczywistości, która na ogół prześciga fantazję. Jestem marzycielką i z natury chodzę z głową w chmurach, więc często zakładam życiową prozaiczność na swoje barki, żeby jej ciężar pomógł mi wrócić na ziemię. Z reguły jestem uważana za osobę towarzyską, ale mało kto dostrzega, że najswobodniej czuję się w obecności Davida Bowiego, Jamesa Barrie i Salvadora Dali. Gdy ludzie pytają mnie o sztukę, odpowiadam – to moja dobra przyjaciółka. W końcu nie raz uratowała mi życie...

Maria

“U mnie jest blisko z serca do papieru” - napisała Agnieszka Osiecka, a ja, jako jej wierna i oddana fanka, powtarzam te słowa za nią. Jestem miłośniczką słów i wszelkiego rodzaju konstelacji, które mogą z nich powstać. Studiując filmoznawstwo przekonałam się, że nie tylko sama sztuka jest czymś fascynującym, ale również - jeśli nie bardziej – nauka o niej. Spośród wszelkiego typu literatury najbardziej fascynuje mnie jej teoria, a zaraz potem filozofia i poezja. Mając trzynaście lat zapisałam w swoim pamiętniku: “wiem jedno, jestem uzależniona od pisania”. Nic w tej kwestii się nie zmieniło. Wciąż notuję wszystko, co zauważę, podążając zgodnie za słowami Terry’ego Pratchetta, który stwierdził, że najlepsze pomysły kradnie się rzeczywistości, która na ogół prześciga fantazję. Jestem marzycielką i z natury chodzę z głową w chmurach, więc często zakładam życiową prozaiczność na swoje barki, żeby jej ciężar pomógł mi wrócić na ziemię. Z reguły jestem uważana za osobę towarzyską, ale mało kto dostrzega, że najswobodniej czuję się w obecności Davida Bowiego, Jamesa Barrie i Salvadora Dali. Gdy ludzie pytają mnie o sztukę, odpowiadam – to moja dobra przyjaciółka. W końcu nie raz uratowała mi życie...

Skomentuj

Kliknij tutaj, by skomentować