Strona główna » Agnieszka Osiecka – dwa tysiące wersów na zgodę…
Ciekawostki Poezja (liryka)

Agnieszka Osiecka – dwa tysiące wersów na zgodę…

Grafika: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Agnieszka_Osiecka_Polish_writer.jpg

Początki tekstów, takich jak ten zawsze są niewygodne. Zacznę więc od wytłumaczenia się z powyższego tytułu. Zbierając informacje do tego artykułu natknęłam się na ciekawostkę głoszącą, że Osiecka pozostawiła po sobie ponad dwa tysiące tekstów. Uznałam, że jej poetycka płodność warta jest podkreślenia, gdyż: po pierwsze nie często spotyka się twórców, którzy posiadają tak pokaźny dorobek artystyczny; po drugie ilość (a przy tym każdorazowo godna podziwu jakość!) jej tekstów oznacza ilość pytań, które zadawała światu. Kto jest artystą ten wie, że częściej tworzy się z konieczności, niż z chęci. Poezja pragnie być pisana. Poezja musi być pisana, bo inaczej nie udaje się ludziom tak wrażliwym jak Agnieszka Osiecka zaakceptować absurd istnienia.

O Osieckiej pisze się tak, jak ona pisała – łatwo i trudno zarazem. Można poświęcić wiele nieprzespanych nocy i wielu liter użyć, by spróbować chwycić to, co nieuchwytne. To na nic. Agnieszka Osiecka pisała z serca i trudność w analizowaniu jej tekstów polega na tym, że sercem rozumie się je doskonale i nie trzeba – a może nawet nie powinno się? – tłumaczyć tego, co serce po prostu wie. Szczęśliwie jest to artykuł na blogu, w którym mogę tak pisać – nieprecyzyjnie, metaforycznie, implicytnie – a nie tekst badawczy, w którym musiałabym wszystko uściślać. Słowa Osieckiej z właściwą sobie poetycką dokładnością opowiadają bowiem o drobnych, choć – jak się okazuje – sytuujących się na poziomie meta, nieścisłościach. Agnieszka Osiecka wyciągała na wierzch codzienność i nie oczyściwszy jej nawet z pyłu drogowego układała z niej schody do zrozumienia-niezrozumienia, czy też zgody-na-niezgodę. Jej teksty są przeraźliwie smutne, często jednak sprawiając wrażenie uśmiechniętych od ucha do ucha, choć ostatecznie nie pozostawiają po sobie nic więcej niż beznamiętne wzruszenie ramionami i myśl, że choćby nie wiem co, po prostu jest, jak jest.

Wspominając dziś Agnieszkę Osiecką – w osiemdziesiątą szóstą rocznicę jej urodzin – przyglądam się raz jeszcze z bliska trzem jej utworom, które w jakiś sposób najsilniej – i najczulej zarazem – mnie dotykają.

MOTYL W SŁOŃCU

Tekst, od którego zacznę znany jest pod dwoma tytułami – najczęściej spotyka się “Małe stacje” i taki tytuł widnieje w zbiorze “Agnieszka Osiecka: Najpiękniejsze wiersze i piosenki”, ale nic dziwnego, jeśli Czytelnikowi bardziej znajomy wyda się drugi tytuł – “Ballada o dziewczynie, co piła gorące mleko” – nieoficjalny, ale równie często używany.

Jesteśmy uwięzieni w pamięci – zarówno podmiot liryczny tekstu Osieckiej, jak i ja. Moja historia z tą piosenką sięga czasów gimnazjum, gdy na którymś z harcerskich ognisk (kto bywał na takich ogniskach, ten dobrze wie, że po czasie nie da się odróżnić jednego od drugiego) wraz z kolegą, Wojtkiem, zaczęliśmy wymyślać melodię do jej tekstu. Piosenka była bowiem w śpiewniku, ale nigdy nie śpiewało się jej w naszym środowisku. Do dziś pamiętam tę melodię, którą wraz z Wojtkiem koślawo tworzyliśmy przy dźwiękach gitary i zapewne nigdy już nie oduczę się nucenia jej cicho podczas czytania tekstu wiersza. Do dziś pamiętam rozżarzone iskry mknące w niebo i las szumiący w tle.

“Małe stacje” – dokładnie tak, jak przywołane przeze mnie wspomnienie – opowiada o znamienności małych, chciałoby się metaforycznie powiedzieć: prowincjonalnych, tęsknot. Podmiot liryczny – spotkałam się z określaniem go jako mężczyznę, choć w tekście nic na to nie wskazuje – przywołuje obraz dziewczyny, którą widział kiedyś w podróży. Pierwsze wersy jego opowieści można przyrównać do prologu. “Są małe stacje wielkich kolei,/ nieznane jak obce imiona,/ małe stacje obcych kolei – / jakiś napis i lampa zielona” – słowa te stanowią wprowadzenie do właściwej historii, która ma dopiero zostać opowiedziana, ale już w tych czterech pierwszych wersach zawarte zostały motywy, które zapowiadają treść całego poematu. Mam tutaj na myśli po pierwsze: zaściankowość i pozorną nieistotność głównego wątku, która zawiera się w oksymoronicznym zestawieniu małych stacji i wielkich kolei, które zaraz potem ulega redefinicji, gdyż okazuje się, że te małe stacje porównane są do “obcych imion”, a w kolejnym wersie również kolej nazwana jest obcą – wszystko to zostaje więc zespolone, związane, splecione i zrównane w swojej przypadkowości. I to właśnie przypadkowość jest drugim tematem wiersza uwidaczniającym się w tym – jak to roboczo nazywam – prologu, który zacytowałam wcześniej. “Jakiś napis i lampa zielona” – szczegóły, które wprowadzają w nastrój, ale też budują scenografię dla zdarzeń mających dopiero nadejść.

Być może mówienie o “zdarzeniach” jest tu nieco nad wyraz. Trudno jednak znaleźć właściwsze określenie dla tej nie-dziejącej-się akcji i trwającej chwili-z-kiedyś. Wszystko tutaj zbudowane jest na subtelnych paradoksach. Paradoksalna jest również baśniowość, w jaką wpisane zostaje wspomnienie podmiotu lirycznego. Wersy “na takiej stacji, dawno już temu,/ z daleka jadąc daleko” brzmią niemal jak bajkowe “dawno, dawno temu, za górami, za lasami” – wprowadzają czas i miejsce zdarzeń, choć w dziecinny niemal sposób omijają kwestię ich doprecyzowania. Osiecka miała dar bardzo wdzięcznego i lekkiego ujmowania takich kwestii – potrafiła uwznioślić szarą codzienność i postawić ją obok pięknych opowieści z happy endem. Choć może raczej sprowadzała te piękne bajkowe światy w granice codzienności? – w każdym razie bardzo subtelnie, tak, że niemal trudno to dostrzec, doprowadzała do zetknięcia tych dwóch, tak od siebie dalekich, rzeczywistości.

Po tym długim wstępie poznajemy wreszcie bohaterkę naszej opowieści. Jest nią dziewczyna w niebieskim szaliku, która piła gorące mleko. Osiecka zastosowała tutaj czas przeszły – “piła” – ale jednak powtarzający się motyw wspomnienia tej przypadkowej dziewczyny sprawia, że patrzymy na ludzkie życie, jak na ugrzęźnięcie w zataczającej koło powtarzalności zdarzeń. Życie prezentuje się tutaj jako zapętlająca się opowieść – ta bajka jest o tym, że dziewczyna pije mleko. Nigdy go nie nalewa i nigdy go nie dopija – ona sączy powtarzalną, nieskończoną rzeczywistość. Jednak, jak twierdzi podmiot, może to dobrze, by tam była, może to ma jakiś sens – może jej trwające wieczność picie mleka będzie miało skutki gdzieś, w jakimś “mieście daleko”, gdy “ulicami wesołymi i dużymi”, pomiędzy “neonami na rogach”, iść będzie jakiś człowiek i pomyśli sobie o tym, “jak ona śmiesznie to mleko piła”. I dalej pije, jak na zaciętej kasecie video.

Życie jest jak jazda pociągiem – składa się z serii szybkich i krótkich doświadczeń, po których zostają tylko wspomnienia zdarzeń i ich potencjalne rozwinięcia. Wszystko jest potencjalne – wszystko, prócz tego, co zapamiętane. Dlaczego podmiot z taką nostalgią wspomina dziewczynę? Dlaczego wydaje się, że za nią tęskni? Bo jest ona jego punktem odniesienia – myśląc o niej podmiot liryczny uzmysławia sobie swoją ówczesną postać. Wspomnienie jest sposobem na powrót do dawnego siebie.

Wiersz “Małe stacje” przypomniał mi o słowach starej, harcerskiej piosenki, które brzmiały tak: “nie wiesz czemu pamiętasz motyla w śłońcu, a nie to, jak wyglądały dni”. Dziewczyna z piosenki Osieckiej jest jak ten motyl – zapamiętany. I ostatecznie okazuje się, że to właśnie czyjaś pamięć nadaje temu motylowi podwójne (znów paradoksalne!) znaczenie – ten motyl, ta dziewczyna, nic nie znaczy, a jednocześnie może być powodem wszystkiego. Osiecka uchwyciła nieuchwytne: radość z nieskonkretyzowanych możliwości i nostalgię trywialności naszego mijania.

Zachęcam do posłuchania całego utworu w urzekającym wykonaniu kompozytora i wokalisty, Jerzego Stanowskiego: Jerzy Satanowski – Małe stacje wielkich kolei

PRZEPYCH OSAMOTNIENIA

“Wariatka tańczy” to chyba mój ulubiony tekst Osieckiej. Tak, budzi wiele emocji – nie wiem od czego zacząć. Może od oddzielenia? Szum, tłum, stosy pomarańczy i biały rum. Dudni dom – dana da! – zabawa. A obok wariatka. Tańczy. Wszystko jest spójne i trzyma się razem, a ona – wariatka – tańczy sama w rytm niezrozumienia. Tak to widzę. Wyobrażam ją sobie: czerwona sukienka, czerwone usta, warkocz i nieposkromiona osobliwość. To wszystko pasuje do tej zabawy, wpisuje się w poetykę przyjęcia wyprawianego z niewiadomej okazji lub nawet bez okazji. Wariatka jest w to przyjęcie wpisana, ale mimo wszystko – pozostaje w oddzieleniu. Osamotniona w tłumie niezliczonych rozmaitości.

Nie wiem, czy jest konieczność coś jeszcze tłumaczyć. To się przecież słyszy. Moc tekstów Osieckiej wynika być może z tego, że są to piosenki – a więc mamy do czynienia z liryką w najczystszej formie. Niewyrażalność właściwa dla muzyki sprawia, że nieuchwytność pewnych treści jest nieunikniona. Pod względem dźwięczności samego tekstu “Wariatka tańczy” jest zjawiskiem bardzo interesującym, choć ponownie – wszelkie zabiegi stylistyczne są tak subtelne, że nawet zauważając je, nie jestem pewna, czy są wprowadzone intencjonalnie. Nie ma tutaj żadnych onomatopei, a jednak dźwięczność jest widoczna, czy raczej – słyszalna. Akustyka tekstu, za pomocą głosek, przenosi w przestrzeń językową ruch, który zachodzi poza słowami – ruch występujący w naturze. Dodatkowo krótkie wyrazy – tłum, szum, noc, stos, rum, wlazł, łyk, dzban, chęć, chusta, usta, włos, kos, bab, kurz, żyć, pić – sprawiają wrażenie zamętu. W tekście dużo się dzieje, choć podobnie jak w “Małych stacjach” właściwie nie dzieje się tam nic konkretnego. Trwa przyjęcie, wariatka tańczy – to wszystko. A jednak słowa zdają się poruszać. Wśród wyżej wymienionych wyrazów zdecydowaną większość stanowią rzeczowniki – stąd wrażenie przepychu. Osiecka gromadzi przedmioty, tworząc scenografię dosłownie wypełnioną rzeczami, które zastygają w pozycji czekającej albo trwającej. Dla przykładu: w pierwszej zwrotce pojawia się osiem rzeczowników i tylko dwa czasowniki – wszystko stoi w miejscu i tylko wariatka tańczy. Ilość czasowników w porównaniu do ilości rzeczowników – często będących pozostawionymi samymi sobie w równoważnikach zdań, bez orzeczenia, które nakaże im coś robić – uzmysławia w sposób niezwykle empiryczny panujące w świecie przedstawionym zamieszanie. Do tego dochodzi słowo “wiruje”, które bardzo silnie wpływa na poetykę refrenu, nadając mu taneczne tempo. Lekkości dodają chusta i sukienka – to one wirują (rzeczy!), a nie osoba. Człowiek, ta wariatka, nie jest przyczyną ruchu – jest raczej zaplątany i uwikłany w szalony ruch przedmiotów, które zdają się momentami przewyższać go podmiotowością. Dodatkową warstwę znaczeń buduje wprowadzenie motywu lustra i powtarzająca się czerwień (sukienki i udręki w sercu – serce również kojarzy się z czerwienią). Są to kategorie wizualne. Nie myślimy o barwach inaczej niż uzmysławiając sobie ich widzialność. Z lustrem jest podobnie – zawiera w sobie wiele znaczeń metaforycznych, które jednak ukazują się dopiero poprzez akt spojrzenia lub jego wyobrażenie. Czerwień jest kolorem nacechowanym semantycznie na wiele różnych sposobów – kojarzy się z miłością, ale też z cierpieniem; z płodnością i z krwią; z pożądaniem i złością itd. Lustro występuje tutaj jako samo-zaprzeczenie. Wariatka “nie patrzy do lustra”, a jak już wspominałam, to właśnie kategoria widzialności nadaje motywowi lustra właściwe znaczenie. Można to zatem rozumieć jako bunt, nieposkromienie, wyparcie się tego wszystkiego – nawet samego siebie – bo spojrzenie w lustro, a więc: zauważenie siebie, sprowadzi szaloną duszę w ramy ciała i wariatka stanie się kolejnym rzeczownikiem, czekającym na swój czasownik.

Na końcu artykułu zamieszczony został link do koncertu “Osiecka po męsku”, w ramach którego Marcin Januszkiewicz wykonuje tą i kilka innych piosenek Osieckiej. “Wariatka tańczy” w jego wykonaniu jest moją ulubioną wersją tej piosenki. Januszkiewicz robi w swojej aranżacji coś niezwykłego – przerwę. W połowie występu, po słowach “Taką to by na stos” następuje kilkanaście sekund ciszy, po czym pianino i wokal powracają i kontynuują. Milczenie jest wstrzymaniem oddechu. Urwanie i niedokończenie są retardacją – pozwalają odbiorcy dotrzeć do sensu, który wynika z wyśpiewanych słów, jednocześnie budując sięgające zenitu napięcie – czy to koniec?! To nie może się tak skończyć!

Ech – westchnienie, które towarzyszy wariatce. Wariatka, ech. “Ech” niechęci, “ech” rozżalenia, “ech” pogrzebanych nadziei. To westchnienie rozbrzmiewa w myślach jeszcze długo, długo po tym, jak piosenka dobiega końca…

DO WIDZENIA WAM CANTO CANTARE

Tytuł tego akapitu nawiązuje oczywiście do szkolnej przyśpiewki “Lato, lato, lato czeka”, która dla uczniów jest wyrazem tęsknoty za wakacyjną przygodą. Tak samo “Na kulawej naszej barce” jest wyrazem tęsknoty za przygodą i jednocześnie jest spełnieniem ochoty powracania. Podobnie jak w dwóch poprzednich tekstach, na sam początek otrzymujemy od podmiotu informacje o czasie i miejscu opisywanych zdarzeń – “za parę lat/ wypłyniemy znów na wodę”. Czas przyszły, ale nieokreślony, ponownie – bajkowy, legendarny, z tą tylko różnicą, że spogląda nie w tył, a w przód. Tak się przynajmniej zdaje. Znaczenie to zmienia przysłówek “znów”, który sugeruje, że przyszłość będzie powrotem do tego, co kiedyś. Jest to więc obietnica, że nadejdzie wytęsknione “dawno, dawno temu”, a razem z nim może powróci “długo i szczęśliwie”.

Sens tej piosenki w dużym stopniu budują anafory i powtórzenia. Każda zwrotka zaczyna się od słów “za parę lat” i każda z nich kończy się również tak samo – ale do tego przejdę zaraz. Oprócz powracających klamr spinających każdą ze strof, bardzo często w tekście powtarzają się wspomniane już “znów” i “znowu”. Wszystko to razem tworzy interesującą relację tego-co-było, z tym-co-pragniemy, by nadeszło – inaczej mówiąc: buduje się tutaj związek wspomnień z marzeniami, czy raczej marzeń poprzez wspominanie.

“Snu nam nie żal, domu nie żal, nie żal…” – powracający motyw, który kończy każdą zwrotkę. Jaki jest cel tego powtórzenia? Sen, dom i wielokropek, sugerujący niedopowiedzenie. Pustka, w której może mieścić się wszystko. Brak żalu oznacza brak przywiązania, a nawet: chęć oderwania się od rzeczy stałych, nierozerwalnie związaną z młodością ducha. We włosach kwiat – mówi podmiot – choć te włosy już nie młode. I znowu start!

Piosenka kończy się czterowersowym epilogiem (ponownie pozwolę sobie posłużyć się roboczo słowem z nieco innego dyskursu). Epilog ten swoją budową znacznie różni się od pozostałych części tekstu. Tym, co zespala go z poprzednimi zwrotkami są znów pojawiające się motywy: domu i matki. Tym razem nie występują jako przedmioty nie-żalu. “Niech domy śpią/ niech matki śpią” – a potem jeszcze – “niech żony śpią/ tam za mgłą, tam za mgłą”. Rozkazująca forma bezokolicznika “niech” nadaje tym wersom charakter zaklęcia, życzenia. Życzynie to dotyczy spokoju dla spraw, które podmiot pragnie zostawić za sobą – sugeruje to sen, kojarzący się z ukojeniem myśli. Inną możliwością jest zaklinanie rzeczywistości, by zasnęła – jak rzeczywistość w baśni o Śpiącej Królewnie. Niech wszystko śpi – niech śpią nasze domy, moja matka i twoja żona – a my (“ja dziewczyna/ a ty harcerz”) spełnimy w tym czasie marzenie o powrocie w bezpowrotnie przeżyte już czasy. “Tam za mgłą” – czyli gdzie? A, no właśnie – za górami, za lasami…

Baśniowość tego wiersza jest bardzo smutna, bo choć wybrzmiewa w nim nie tyle nawet nadzieja na przeżycie przygody, co raczej: obmyślony już plan, to nie ma złudzeń co do tego, jak ta wyprawa się zakończy. “Nastawimy znów zegarek” mówi podmiot, zaraz po tym, jak włącza “start”. Jest to więc marzenie ograniczone czasowo – i oni, uczestnicy przygody – zdają sobie z tego sprawę. W dodatku barka jest kulawa. Wypływają, by dopłynąć, czy z perspektywą zatonięcia?

ONA JEST NIEBEZPIECZNA…

Artykuł ten zakończę słowami mojej mamy, która również jest oddaną fanką Agnieszki Osieckiej i dowiedziawszy się, że piszę o niej tekst skierowała do mnie swego rodzaju ostrzeżenie:

Ona jest niebezpieczna. Włączasz jedną piosenkę i już szukasz następnej, a tu trafiasz przypadkiem na program telewizyjny z jej udziałem, gdzie opowiada o swoim życiu i tak to się toczy… I tak samo jest z książkami o niej, czy jej autorstwa – jedna nie wystarczy, chcesz kolejną, a gdy ją bierzesz okazuje się, że wcale nie jest taka sama, jak poprzednia. Bo ona [Osiecka] była wyjątkowa.

Zdaje się, że moja mama dość spójnie i trafnie zawarła w swoich słowach fenomen Agnieszki Osieckiej, jej niezwykłej wrażliwości i zdolności spostrzegawczego, sprawnie plotącego rozmaite treści z nitek słów twórcy. Na tym więc pozwolę sobie zakończyć ten – i tak już pewnie za długi – artykuł, odsyłając Czytelnika tutaj by przeczytał te niebezpieczne książki i tutaj (Koncert Marcin Januszkiewicz z zespołem – „Osiecka po męsku”), by posłuchał niebezpiecznych piosenek – w raczej nieklasycznej aranżacji.

Maria

“U mnie jest blisko z serca do papieru” - napisała Agnieszka Osiecka, a ja, jako jej wierna i oddana fanka, powtarzam te słowa za nią. Jestem miłośniczką słów i wszelkiego rodzaju konstelacji, które mogą z nich powstać. Studiując filmoznawstwo przekonałam się, że nie tylko sama sztuka jest czymś fascynującym, ale również - jeśli nie bardziej – nauka o niej. Spośród wszelkiego typu literatury najbardziej fascynuje mnie jej teoria, a zaraz potem filozofia i poezja. Mając trzynaście lat zapisałam w swoim pamiętniku: “wiem jedno, jestem uzależniona od pisania”. Nic w tej kwestii się nie zmieniło. Wciąż notuję wszystko, co zauważę, podążając zgodnie za słowami Terry’ego Pratchetta, który stwierdził, że najlepsze pomysły kradnie się rzeczywistości, która na ogół prześciga fantazję. Jestem marzycielką i z natury chodzę z głową w chmurach, więc często zakładam życiową prozaiczność na swoje barki, żeby jej ciężar pomógł mi wrócić na ziemię. Z reguły jestem uważana za osobę towarzyską, ale mało kto dostrzega, że najswobodniej czuję się w obecności Davida Bowiego, Jamesa Barrie i Salvadora Dali. Gdy ludzie pytają mnie o sztukę, odpowiadam – to moja dobra przyjaciółka. W końcu nie raz uratowała mi życie...

Maria

“U mnie jest blisko z serca do papieru” - napisała Agnieszka Osiecka, a ja, jako jej wierna i oddana fanka, powtarzam te słowa za nią. Jestem miłośniczką słów i wszelkiego rodzaju konstelacji, które mogą z nich powstać. Studiując filmoznawstwo przekonałam się, że nie tylko sama sztuka jest czymś fascynującym, ale również - jeśli nie bardziej – nauka o niej. Spośród wszelkiego typu literatury najbardziej fascynuje mnie jej teoria, a zaraz potem filozofia i poezja. Mając trzynaście lat zapisałam w swoim pamiętniku: “wiem jedno, jestem uzależniona od pisania”. Nic w tej kwestii się nie zmieniło. Wciąż notuję wszystko, co zauważę, podążając zgodnie za słowami Terry’ego Pratchetta, który stwierdził, że najlepsze pomysły kradnie się rzeczywistości, która na ogół prześciga fantazję. Jestem marzycielką i z natury chodzę z głową w chmurach, więc często zakładam życiową prozaiczność na swoje barki, żeby jej ciężar pomógł mi wrócić na ziemię. Z reguły jestem uważana za osobę towarzyską, ale mało kto dostrzega, że najswobodniej czuję się w obecności Davida Bowiego, Jamesa Barrie i Salvadora Dali. Gdy ludzie pytają mnie o sztukę, odpowiadam – to moja dobra przyjaciółka. W końcu nie raz uratowała mi życie...

Skomentuj

Kliknij tutaj, by skomentować