Książka brytyjskiego pisarza Martina Amisa „Strefa interesów” ukazała się w 2014 roku, a w 2023 doczekała się adaptacji filmowej. Adaptacji, nie ekranizacji, gdyż film Jonathana Glazera jest na książce Amisa dość luźno oparty. Filmowa wersja „Strefy interesów”, mimo znacznych różnic fabularnych i odmiennej koncepcji artystycznej, została świetnie przyjęta na festiwalach filmowych (w tym również na festiwalu w Cannes) i zdobyła pięć nominacji do Oscarów. Choć istotnie są cechy, które łączą oba dzieła, to jednak okazuje się, że również sporo je od siebie różni. Rewelacyjny, być może nawet arcydzielny obraz Glazera zobaczyć będzie można w kinach od 8 marca 2024 roku.
„Strefa interesów” – książka Martina Amisa
Martin Amis stworzył w swojej powieści pełną ironii narrację na temat przemocy. Trójkąt uczuciowy umieścił w wojennej rzeczywistości, czyniąc głównymi bohaterami swojej opowieści komendanta obozu koncentracyjnego, jego żonę i oficera SS. Komendant obozu dowiaduje się o romansie żony i planuje zemstę. Pionkiem w jego grze ma stać się jeden z więźniów obozowych. W tematykę zagłady zostają więc dodatkowo wplątane miłość i zdrada.
Choć sporo jest dziś książek, które romantyzują okres wojny albo obrazują uproszczone, w pewien sposób niewłaściwe postrzeganie ówczesnych relacji miłosnych, to Amis raczej nie jest pisarzem, który ten typ narracji kontynuuje. W swoim pisarstwie bywa bezwzględny. I choć wszelkiego rodzaju niepoprawne z perspektywy historii kwestie dotyczące Holocaustu padają z ust postaci, nie ze strony narratora, to jednak książka Amisa może budzić niesmak albo przynajmniej poczucie zdystansowania. Ukazanie wojny z perspektywy oprawcy, który zasadniczo nie dostrzega zła tkwiącego w zadawanej przez niego przemocy, to rzecz niebanalna i – ostrzegam – nie jesteśmy do niej kulturowo przyzwyczajeni. To może czynić lekturę „Strefy interesów” jednocześnie trudną i wartościową. Amis spróbował stworzyć swoiste studium przemocy, wyrażone w fabule dotyczącej miłosnej relacji – zadanie z pewnością niełatwe; czy się udało?
Książkę „Strefa interesów” znajdziecie tutaj.
„Strefa interesów” – nowy film Jonathana Glazera
O filmie Glazera jako ekranizacji książki Martina Amisa powinno się mówić bardzo ostrożnie – fabularnie Glazer odchodzi od głównego wątku trójkąta miłosnego i po prostu portretuje życie komendanta Hoessa i jego rodziny. Rudolf Hoess (można również spotkać pisownię Höß lub Höss) to postać historyczna – rzeczywiście był komendantem obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu i odpowiadał za unowocześnianie go, wprowadzanie „bardziej skutecznych metod i narzędzi”, co oznacza po prostu dążenie do zabijania więźniów na większą skalę.
Temat ludobójstwa w czasie zagłady został w filmie Glazera potraktowany bardzo specyficznie. Jeśli książka Amisa była studium przemocy, to filmowa „Strefa interesów” jest studium obojętności. Studium – dodajmy – chłodnym i wymownym. Glazer nie pokazuje w swoim filmie ani jednego ujęcia z wnętrza obozu w czasie wojny. Pozostajemy tuż za murem, gdzie w eleganckim domu z pięknym ogrodem, pełnym barwnych kwiatów żyje rodzina Hoessów.
Glazer bardzo dowartościowuje możliwości audialne kina, czyniąc z warstwy dźwiękowej klucz do właściwego zrozumienia tej sielankowej wizji. Zabawom dzieci, wieczornym rozmowom w sypialni, uprawianiu kwiatów i przyjęciom towarzyskim towarzyszą nieustannie odgłosy dochodzące zza muru, z wnętrza obozu: wystrzały, krzyki strażników, jęki więźniów. Nocami idylliczne domostwo Hoessów oświetla czerwona łuna, oznaczająca spalanie tysięcy ludzkich ciał. Nie musi to być ukazane wprost, aby było jasne dla współczesnego widza, którego kultura przyzwyczaiła do konkretnej narracji na temat Holokaustu. W seansie „Strefy interesów”, w którym bezpośrednio na ekranie nie pojawia się przemoc, uczestniczą wszystkie obrazy Holocaustu, jakie mamy zakodowane w pamięci.
Oprócz nowego spojrzenia na kwestię pamięci oraz odmiennej perspektywy, film „Strefa interesów” odznacza się dużą samoświadomością formalną. Glazer ciekawie wykorzystuje elementy poetyki horroru, jednocześnie realizując film w duchu tzw. slow cinema (kina powolnego). „Strefa interesów” jest pełna napięcia, choć akcji jako takiej nie ma zbyt wiele, a fabuła raczej się snuje, niż idzie na przód. Film prezentuje też dziwną, upiorną oniryczność – mowa o scenach nagranych w negatywie – która szczególnie ciekawie daje się zestawić z namysłem nad sytuacją dzieci Hoessów. Na ile były świadome? Dlaczego nie zadawały pytań? Czy umiały wsłuchać się w dobranockę, której towarzyszyła czerwona łuna spalanych zwłok i odgłosy wystrzałów?
Co ciekawe, komendant Hoess nie jest w filmie przedstawiony jak złoczyńca. W ujęciu Glazera jest przede wszystkim ofiarą podstępnej żony, bezwzględnie odwracającej wzrok, od zła, którego jest świadoma. Zbrodnie Hoessa prezentują się w filmie jak praca – rozmowy na temat śmierci setek tysięcy ludzi prowadzone są językiem biznesu. Film wcale jednak nie usprawiedliwia nazistów ani nie odbiera ich czynom wagi, ale nieco podchwytliwie podpuszcza widza. Zakończenie filmu zadaje pytanie: czy polubiłeś głównego bohatera? Czy w ogóle wolno ci go lubić? Czyniąc z Hoessa troskliwego ojca i oddanego żonie męża, narracja filmu sprawia, że jesteśmy w stanie niemal się z nim utożsamić. Budzi to zastanowienie nad granicami i znaczeniem pamięci. Dowodzi też, jak potężnym narzędziem jest narracja, z której mocy korzysta przecież nie tylko sztuka, ale również historia i o tym warto pamiętać. Film nikogo nie usprawiedliwia – a jeśli ktoś zapytałby mnie o zdanie, powiedziałabym nawet, że ta filmowa obojętność Hoessów niewiarygodnie mnie przeraża.
Skomentuj